Stowarzyszenie Turystyczne Oceanicus. Wakacyjne spływy kajakowe i weekendowe wypady na kajaki przez cały rok

Relacja: OCEANICUS na Biegu Cichociemnych

Termin: 16 czerwca 2019

kiero: Mateusz Popiołek

Od początku - ostatecznie biegłem, niestety, sam. Mimo pomocy Kowala w namierzeniu zespołu - nie udało się pobiec razem z przyczyn obiektywnych - ekipę, z którą miałem wystartować, zdziesiątkowały kontuzje. Cóż, life is brutal and full of zasadzkas (co w przypadku biegu z przeszkodami miało być aż nadto prawdziwe), pobiegnę zatem sam.

 

Walczyłem ze sobą do samego końca, czy w ogóle jechać - cały tydzień żar lał się z nieba - przecież w taką pogode to ja tam padnę... Niedziela - okazuje się jednak, że dobrym ludziom to Pan Bócek błogosławi. Rano lekkie zachmurzenie - w każdym razie, nie czujemy się jak przy wejściu do piekarnika.

 

Do Sochaczewia dojechałem po 9 - przecież jeszcze trzeba odebrać pakiet, oddać rzeczy, może obejrzeć trasę. I tu niespodzianka - kolejki do biura zawodów nie ma, szybko dostałem pakiet (moim faworytem jest napój CZESIO :) Chociaż smak "modżajto" był taki sobie). I cały czas z głośników leci patriotyczny rap (a to o ataku Niemiec, a to ataku ZSRR, coś o komunie - ciekawa mieszanka). Trasy też nie bardzo jest jak obejrzeć, bo gdzieś wiedzie na przełaj opłotkami Socho. O 10 startują pierwsi - przemówienia i... hymn. Z jednej strony fajnie, z drugiej tak dziwnie (wiecie, tu każdy w jakimś stroju sportowym, na krótko - i ten hymn tak nagle winduje w górę powagę). No, ale taki charakter biegu, więc wszystko się w sumie w roztaczaną opowieść jakoś składa.

 

Czip doczepiony do sznurówki, drugie śniadanko zjedzone, mała rozgrzewka - gotowy. O 10:40 przez głośniki leci informacja, że niefługo pierwsi zawodnicy powinni dobiegać, więc zapraszają kibiców na linię mety. Jak startowałem o 11 - jeszcze ich nie było.

 

Zatem start - najpierw krótka runda ulicami Socho - a potem wbiegamy na grzęzawisko nad rzeką. Potem wskakujemy do rzeki i... i tutaj opowieść będzie nudna. Rzeka, brzeg, rzeka, brzeg, w poprzek rzeki, brzeg, znowu przez rzekę, brzeg. Na zmianę piaszczyste dno, grzęzawisko, bagno, piach, kamienie, bagno, bagno i błoto. Pachniało lepiej lub gorzej. Roślinki na brzegu skutecznie kaleczyły, jeżeli się nieostrożnie ich złapało. Bez długich spodni i rękawiczek - słabo bym to widział. I tak oficjalnie 2,5km w jedną stronę (nieoficjalnie to musiało być więcej!), w górę rzeki Bzury.

W drugą stronę (też niby 2,5km) było już głównie brzegiem - za to zygzakiem - 4m w górę, 4m w dół, 4 w górę, 4 w dół :)

Na całej trasie swoistym dopingiem były petardy rzucane przez organizatorów - co jakiś czas były jakieś huki, wybuchy :)

 

Na końcu kilka przeszkód - co, co tygryski lubią najbardziej :)

Tutaj też gromada kibiców, cieszących się, że to my taplamy się w błocie, a nie oni :)

Zjeżdżalnia z 3m wysokości do dołu z wodą, dół z pianą, skakanie po samochodach, przeciskanie się pod oponami i przez opony. Lżej niż na Runmageddonie (przeszkody na wykorzystanie wszystkich mięścni - a nie np samo wiszenie na rękach). Na trudniejszych przeszkodach - możliwa pomoc organizatorów (podciągną, przytrzymają). Czyli - do pokonania przez każdego, przy odrobinie chęci.

 

Meta. 1h26min58sek. 22 miejsce na 100 osób startujących o 11.

 

Kolana bolą.

 

Ale satysfakcja w sumie jest.

 

I chyba za rok będę znowu chciał pobiec :) Do czego już teraz zachęcam :)

 

A w międzyczasie rozważam odświeżenie szczepionki na tężec - jak człowiek po tych bagnach biega, to czasami się skaleczy...

Listopad - 2024
PoWtŚrCz PtSoNd
    123
45678910
11121314151617
18192021222324
252627282930